Kiedy otrzymałem informację i zaproszenie zarazem na Jasełka kalwaryjskie, dosyć daleki byłem – muszę to przyznać szczerze – od entuzjazmu. Wspomnieniami sięgam do dwóch tego typu wydarzeń amatorskich (bo spektakli jasełkowych teatralnych i telewizyjnych nie liczę) i wyszło to średnio.
W pierwszym uczestniczyłem jako uczniak drugiej klasy podstawówki i jedyne co zapamiętałem, to pyszna kremówka (o papieskich jeszcze nikt wówczas nawet nie śnił), no i film o przygodach Bolka i Lolka wyświetlony na białej ścianie w szkolnej szatni, ale za to z prawdziwego projektora. Jasełka drugie dane było mi przeżyć po wielu latach na przedstawieniu odegranym przez przedszkolaków z udziałem syna. Wytrwałem do końca, ale wierzcie – było okropnie i wiało nudą. Nawet owieczki-chłopcy tańcowały wyłącznie z owieczkami, a nie z aniołkami-dziewczynkami.
Teraz po latach przemogłem się, bo akurat trafiła się dobra pogoda do jazdy, no i bardzo szanowana przeze mnie osoba zachęcała: - Jedź, wszystkie jasełka są piękne i wielce wzruszające. No to pojechałem na moją ukochaną Kalwaryję i już na wejściu opad szczęki. Budynek Wyższego Seminarium Duchownego kryje nowoczesną i obszerną na 350 miejsc salę multimedialną. Dziwne, że o tym nie wiedziałem – wszak bawiłem tu wielokrotnie w archiwum i bibliotece. Trafiłem bez problemu, bo potęgujące się z każdym krokiem dziecięce okrzyki okazały się bezbłędną wskazówką. Sala wypełniona do granic możliwości, a to przecież kolejny spektakl (jeden sobotni i dwa niedzielne – no i tak przez cały styczeń 2025, finał w niedzielę 2 lutego) i już ta okoliczność dała mi do myślenia.
Punktualnie o wskazanej godzinie na scenie pojawił się mnich bernardyński z mikrofonem i towarzystwo posłusznie umilkło. Jak się okazało, był to sam szef kalwaryjskiego „przedsiębiorstwa” jasełkowego, znaczy się reżyser i aktor wcielający się z wielką fantazją i humorem w rolę pasterza-zbójnika Walusia Kwiczoła z pamiętnej kreacji Bogusza Bilewskiego w serialu Janosik. Po jego krótkim wstępie, zachęcającym do aktywnego udziału w przedstawieniu, rozpoczęło się na dobre. W pierwszej części, trwającej tyle co szkolna lekcja, aktorzy przedstawili następujące krótkie scenki: ogród rajski i zerwanie jabłka, rzecz jasna tego zakazanego; piekielna scenka rodzajowa i raporty składane Lucyferowi jak to ludziska na ziemskim padole grzeszą; Zwiastowanie Maryi Pannie; scenka na dworze króla Heroda; sen zesłany Józefowi, aby nie oddalać brzemiennej Maryi; zagubienie owieczek przez sprytnego i nieco roztargnionego pastuszka Jaśka. Po koniecznej przerwie – no bo kto normalny wytrzymałby tak długo na siedząco – nastąpiły dalsze odsłony: przybycie do Betlejem i poszukiwanie noclegu; magowie u Heroda; pasterze przy ognisku, zachęceni przez Janioła do odwiedzenia Mesyjasza; Święta Rodzina w grocie-stajence; śmierć Heroda; adoracja magów ze Wschodu i pasterzy „z Zachodu”. No i tyle, żadnego smęcenia i dłużyzn, sporo humoru i dowcipnych wstawek słowno-sytuacyjnych, a dalej tutti czyli wielki finał – pokłon wszystkich aktorów i wspólne kolędowanie na korytarzu.
Jak to możliwe, aby amatorski młodzieżowy zespół rekrutujący się z Franciszkańskiej Młodzieży Oazowej – nawet po wielu zapewne ćwiczeniach i próbach – zdołał osiągnąć tak wysoki, nie waham się powiedzieć profesjonalny poziom? Cóż, tradycja odgrywania Jasełek kalwaryjskich sięga podobno 60 lat i to doświadczenie zdaje się procentować z roku na rok, mimo zmieniających się młodocianych i dorosłych aktorów. Trzeba powiedzieć, że rozpiętość wiekowa imponująca. Baranki to przebrane w białe futerka przedszkolaczki, janiołki z latarenkami-świecami ledowymi to dziewczynki niewiele starsze, popisowe role Heroda i jego sług, pastuszka Jaśka, gospodarza, Józefa i magów to chłopcy kilkunastoletni, nastolatki wcielają się też w pozostałe role (Lucyfer i jego biesy, góralki, gospodyni, Anna i Maryja). No i na dokładkę kilku dorosłych aktorów. Rezultat końcowy to przekaz komunikatywny i atrakcyjny dla całej bez względu na wiek widowni, zwartość kompozycyjna, stosowna głębia duchowa i religijna. Wszystko to przy oprawie wizualno-dźwiękowej, scenografii jak w prawdziwym teatrze. Były nawet dymy i jupitery. Niewątpliwie sukces ten jest efektem zaangażowania młodzieży ze wspomnianej grupy oazowej oraz ich rodziców, dziadków. No tak, ale nie byłoby tego wszystkiego na tak fantastycznym poziomie, gdyby nie ręka wielkiego reżysera ojca Kasjana. Obdarzony tyloma talentami, bo nie tylko jest dyrektorem sezonowego z konieczności teatru jasełkowego, ale także od kilku lat kluczowym projektantem i wykonawcą scenografii Szopki Bernardyńskiej w Bazylice (tym razem wyczarowano Jerozolimę z czasów Chrystusa, a więc niuanse architektoniczne okresu rzymsko-hellenistyczego), potrafił zdopingować prawie trzydziestu młodych ludzi do pracy, uzyskać pomoc i zrozumienie dorosłych, no i na koniec usłyszeć zasłużone brawa za całokształt i szczegóły (wszak w nich tkwi diabeł) nie tylko w finale przedstawienia, ale po każdej z dwunastu przywołanych tu scenek.