Jestem obrońcą ludzkiej pobożności!

Nie trzeba się bać różańca z zapachem róż. Ani obrazka Matki Boskiej zatkniętego za szybą auta. Ani kobiety, która klęka przed figurą i modli się szeptem, którego nikt nie rozumie poza nią i Bogiem. Nie trzeba się bać pobożności ludowej, bo to nie ona jest zagrożeniem dla wiary. Zagrożeniem jest pustka.

Od czasów reformacji Kościół katolicki z pewną podejrzliwością spogląda na przejawy religijności, które wyrastają z serca ludu. Protestantyzm zostawił ślad – ostrożność wobec gestów, wobec obrazów, wobec zewnętrznych form. Wydawało się, że trzeba wszystko przesiać przez filtr intelektualny, oczyścić z „naiwności”, „przesądów”, „emocjonalności”. W wielu kręgach katolickich zasiano wstyd – jakby ludowa pobożność była drugorzędna, może nawet niebezpieczna.

Ale przecież przez wieki zasada była jasna: lex orandi, lex credendi – prawo modlitwy jest prawem wiary. Zanim przyszły sobory, encykliki, dokumenty prawne i teologiczne traktaty, były procesje z figurami, całowane relikwie, nabożeństwa majowe pod kapliczką, modlitwy przy polach i świeczka przy obrazie świętego. W tych gestach, prostych i często nieporadnych, był ogień wiary.

Przed reformacją to wszystko było normalne. Naturalne. Lud Boży modlił się tak, jak umiał – całym sobą, z tym, co miał. Pobożność była cielesna i bliska – dotykano świętości, noszono ją przy sobie, wieszano nad łóżkiem, zawieszano na szyi. To nie była magia. To było życie.

Benedykt XVI – wielki umysł Kościoła, teolog najwyższej próby – był jednocześnie gorącym obrońcą pobożności ludowej. W niej widział nie tyle zagrożenie, co źródło. Mówił o niej z czułością i szacunkiem. Bo wiedział, że wiara nie rodzi się tylko na uniwersytetach, ale także w sercach prostych ludzi, którzy może nie przeczytali żadnej książki teologicznej, ale całe życie odmawiają różaniec za swoje dzieci.

Z większą odwagą powinniśmy dziś podchodzić do katolickiej religijności. Do tej, która nie boi się światła świecy, woni kadzidła, obecności relikwii, słów modlitwy z książeczki, pielgrzymek, cudownych obrazów, medalika na łańcuszku, poświęconego olejku, płóciennego szkaplerza.

Nie wszystko trzeba rozumieć. Czasem wystarczy uwierzyć, że Duch Święty wieje nie tylko przez dokumenty soborowe, ale i przez dłonie starej kobiety, która całuje stopy ukrzyżowanego. Pobożność ludowa nie jest zagrożeniem dla Kościoła. Jest jego sercem. A jeśli Kościół odetnie się od tego serca, to może i pozostanie czysty, ale będzie pusty.

Inne artykuły autora

Jestem obrońcą ludzkiej pobożności!

Tania łaska, czyli chrześcijaństwo na przecenie

Twierdza ateizmu upada