Pogodnie i w cichości

Księdza Ludwika po raz pierwszy poznałem jeszcze w swoich czasach seminaryjnych, gdy przyjeżdżał do Krakowa w odwiedziny do krewnych. Pierwsze spotkanie zapadło mi w pamięci, bo w księdze intencji mszalnych zostawił charakterystyczny dwuliterowy podpis: „LU”. To pamiątka po czasach, gdy znany był tubylcom z Papui Nowej Gwinei jako „Father Lu”. Do końca wspominał swoje misje w Oceanii i wydawało się, że przy pogarszającej się pamięci tylko ten moment pozostał niezatarty i ciągle żywy.

Ostatnie kilka miesięcy spędziłem z ks. Ludwikiem w parafii w Krośnie. Był to już inny człowiek niż ten, którego poznałem kilkanaście lat temu. Widać było, że wiek (92 lata) i choroba mocno mu doskwierały. Nie zmieniło to jednak wcale jego charakterystycznego usposobienia. Był typem zakonnika-żartownisia, który nie raz potrafił rozbawić wszystkich przy stole. Swoimi „hasełkami” dawał do myślenia i chociaż z pozoru wydawały się zaczepkami to ostatecznie wszyscy wiedzieli, że nie ma w nich złej woli, a tylko chęć podniesienia towarzystwa na duchu.

Był człowiekiem otwartym i ciekawym świata. Nie raz dopytywał nas o fakty usłyszane w czasie rozmów. Mimo słabości chciał uczestniczyć w życiu wspólnoty i cieszył się, kiedy go odwiedzaliśmy. W mojej pamięci na zawsze pozostanie moment, gdy wieczorem odprowadziłem go do mieszkania, włączyłem telewizor i chciałem już iść, gdy on ze smutkiem zapytał: „Już idziesz? Niech ksiądz zostanie. Obejrzymy film o Monte Cassino”. Zostałem. Obejrzeliśmy film, pośpiewaliśmy patriotyczne piosenki, a ja wysłuchałem opowiadań z życia ks. Ludwika, w których prawda mieszała się z fikcją. Były w nich Bączal Górny – rodzinna miejscowość, odległa Papua, wybuch wojny i podróże po świecie, których nawet sam bohater nie mógł zliczyć.

Ostatni dzień jego życia był wyjątkowy. Jako wspólnota zupełnie się nie spodziewaliśmy jego odejścia. Jeszcze w południe, ustalonym zwyczajem, włączyłem mu retransmisję Mszy świętej z czerwcowego nabożeństwa fatimskiego z Miejsca Piastowego. Uczestniczył w nim przed telewizorem zupełnie tak, jakby był obecny na „michalickiej górce” nie tylko duchem, ale i ciałem. Pięknie śpiewał wszystkie pieśni, klękał przed telewizorem na przeistoczenie i nie raz ze łzami w oczach przyjmował błogosławieństwo udzielane za pośrednictwem telewizji. Modlił się gorliwie i zasnął ze znakiem wiary – pogodnie i w cichości.

Będzie nam go brakowało, ale spotkamy się z nim na pewno.

Ks. Mateusz Szerszeń CSMA

Inne artykuły autora

O wymiarach ludzkiej cierpliwości

Odkryj wartość kierownictwa duchowego

Kręte drogi niewiary