Reforma czy reformacja?

Coraz częściej słyszy się o tym, że Kościół potrzebuje reformy. Nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież stara zasada eklezjologiczna mówi: „Ecclesia semper reformanda”. Jest jednak pewna nowość, która znajduje coraz większe poparcie wśród publicystów, polityków, a nawet osób duchownych, która widzi rozwiązywanie problemów Kościoła jedynie dzięki zewnętrznej interwencji. Owi zewnętrzni reformatorzy mieliby zachować obiektywizm i cechować się odpowiednim zaangażowaniem, którego ma brakować w samym Kościele. Owa „nowość” nie jest jednak wcale taka nowa, ale sięga starych metod znanych w historii jako „reformacja”.

Naiwne myślenie podpowiada, że jeżeli nie możesz sobie z czymś poradzić, to znajdź kogoś, kto uzna twoje kłopoty za swoje. W skrajnych przypadkach przybiera ono formę: „Twój wróg jest twoim największym przyjacielem”. Kiedy przyglądam się opiniom na temat Kościoła to mam wrażenie, że wszyscy mają złote recepty na wszystko, co nazywamy słabością Kościoła. Z jednej strony na sztandary rzuca się hasło rozdziału Kościoła od państwa, a z drugiej ogłasza, że to właśnie przeciwnicy Kościoła wiedzą, jak ma on wyglądać i czym się zajmować. Wszystko oczywiście pod pozorem niesienia pomocy i braterstwa. Świeckie państwo ma się okazać największym dobrem dla Kościoła, który dla dobra państwa też powinien stać się świecki.

Cała sytuacja przypomina przyjacielskie interwencje obcych mocarstw w sprawy innych narodów. To przecież o „pomocy” Stalina dla Polski śpiewał Jacek Kaczmarski w „Jałcie”: Lecz uspokaja ich gospodarz / Pożółkły dłonią głaszcząc wąs / Mój kraj pomocną dłoń im poda / Potem, niech rządzą się, jak chcą. Chciałbym to powiedzieć wprost: „My za taką pomoc serdecznie dziękujemy!”. Wiemy, co robimy. Wystarczy nam takich niedźwiedzich przysług.

Weźmy przykład z szesnastowiecznej reformacji. Wydawać by się mogło, że głos Lutra był głosem wewnątrz Kościoła, ale przecież każdy historyk to powie, że sam Marcin Luter niczego by nie zdziałał. Za reformę Kościoła wzięli się wtedy sprzyjający mu książęta niemieccy, a społeczeństwo, na fali napięć wewnętrznych, podchwyciło idee jako swego rodzaju rewolucję chłopską. Szybko okazało się, że za reformacją nie stoi teologia, ale polityka.

Dziś Kościół ma być ostoją zacofania, nietolerancji, ksenofobii i obstrukcjonizmu. Nie brakuje „przyjaciół” Kościoła, którzy chętnie podpowiedzą, co trzeba robić, a jak się Kościół nie podporządkuje, to wtedy wprowadzi się się system pomocy przymusowej, bo tylko tak na świecie zapanować może pokój i braterstwo ludów.

Na koniec chciałbym podkreślić, że prawdziwa reforma Kościoła dokonuje się zawsze wewnątrz Kościoła. Stoją za nią ludzie święci, a nie ci, którzy najmocniej krzyczą. To właśnie dlatego świętym został Franciszek z Asyżu, a nie Marcin Luter. Kościół nie potrzebuje reformatorów w stylu Lutra, Zwingliego czy Henryka VIII, ale ludzi pełnych Bożego Ducha, którzy z miłości do Niego przyniosą nowy powiew świeżości.

 

 

 

Inne artykuły autora

O wymiarach ludzkiej cierpliwości

Odkryj wartość kierownictwa duchowego

Kręte drogi niewiary