Przyznanie się do winy nie jest sprawą łatwą, zwłaszcza jeżeli jest się współwinnym. Osobiście uważam, że wypowiedzenie słowa „przepraszam” jest niesamowicie ważne. Często jednak brakuje mi go w codziennym życiu. Świadomy jestem, że tylko człowiek dojrzały duchowo potrafi szczerze dać wyraz skrusze, którą przeżywa. Jest jednak pewien rodzaj przeprosin, którego zupełnie nie rozumiem. To przeprosiny w liczbie mnogiej.
Wczesnym rankiem czytam wypowiedź jednego z polskich hierarchów i z podziwu wyjść nie mogę. Co kilka zdań, w jego wypowiedzi, następuje niezrozumiała zmiana z liczby pojedynczej na liczbę mnogą. I wcale nie jest to pluralis maiestatis. Gdy mowa o rzeczach dobrych i szlachetnych pada liczba pojedyncza: „starałem się”, „jestem otwarty”, „widziałem niejednokrotnie”. Gdy mowa jest o nadużyciach, zaniedbaniach i winach nagle liczba pojedyncza znika, a pojawia się mnoga: „musimy”, „zawiedliśmy”, „przepraszamy”. No zaraz. Chwileczkę. Jacy my? Z całym szacunkiem do tej stylistycznej formy, która pod liczbę mnogą podpina wszystkich duchownych, ale ja się na nią nie zgadzam. Nie chcę, aby ktoś w moim imieniu przepraszał za rzeczy, których nie zrobiłem. Mam setki powodów do wstydu, za które powinienem przeprosić innych osobiście, a nie zasłaniając się instytucją, do której należę lub środowiskiem osób duchownych, pośród których żyję.
Nie podpisuję się pod takimi przeprosinami, które wypowiada za mnie ktoś inny. W przeciwnym razie przyznaję się do grzechów i win, których nie popełniłem. Cała sytuacja przypomina polskie powiedzenie: „Kowal zawinił, cygana powiesili”. W taki sposób nie buduje się poszanowania dla prawdy i sprawiedliwości. Tak do winy przyznają się tylko dzieci.
Przepraszam, ale właśnie takie jest moje zdanie!