Dzisiaj wydaje się to aż nieprawdopodobne, ale był czas w Kościele, gdy zakazywano tłumaczenia, rozpowszechniania, a nawet czytania Biblii. Mowa o czasach przed reformacją, gdy Kościół w sposób rygorystyczny bronił się przed błędnymi interpretacjami Słowa Bożego i herezjami.
Biblia ma w chrześcijaństwie znaczenie zupełnie wyjątkowe. Jest to święta księga, dzięki której rozwija się nasza wiara i przekaz o tym, jak mamy żyć i postępować jako chrześcijanie. Jednakże w czasach średniowiecza znajomość czytania i pisania była minimalna. Ludzie uczyli się wiary patrząc na przedstawienia artystyczne (biblia pauperum) i przekaz kaznodziejski. Przed wynalezieniem druku posiadanie spisanych ksiąg było rzeczą wyjątkową i przysługiwało jedynie najbogatszym. Do roku 1516 egzemplarze Pisma Świętego dostępne były jedynie wyższemu duchowieństwu i uniwersytetom. Najpopularniejsze były przekłady łacińskie na czele z Wulgatą. Tłumaczenia na języki narodowe były rzadkością, a ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. W praktyce zajmowano się głównie rozważaniami nad Starym Testamentem (zwłaszcza Psalmami) i tłumaczeniem z języka hebrajskiego. Zapał do tłumaczenia hebrajszczyzny wynikał głównie z tradycji, którą przekazali święty Hieronim i Orygenes. Jednocześnie niechętnie sięgano po Nowy Testament, głównie ze względu na to, że komentowanie Starego Testamentu nie przysparzało tylu trudności w wyciąganiu wniosków praktycznych. Interpretację Ewangelii pozostawiono władzom kościelnym i kaznodziejom, natomiast listy świętego Pawła służyły za przedmiot rozważań dla teologów. Dopiero Erazm z Rotterdamu w 1516 roku wydał Novum instrumentum, czyli Nowy Testament w języku greckim. Jednakże do tego czasu wszelkie prace nad Biblią wzbudzały podejrzenia i niechęć władz kościelnych. Podejście to umacniała uprzywilejowana rola łaciny jako języka kościelnego.
Ogół wiernych świeckich, ale także zakonników i kleryków miał dostęp jedynie do fragmentów Biblii czytanych w czasie liturgii Mszy świętej. Historyk Jan Todd podaje, że przeciętny parafianin w Europie mógł poznać w ten sposób około 200 łacińskich urywków z Pisma Świętego. Brakowało jednak interpretacji i często usłyszane teksty nie były właściwie rozumiane. Kaznodziejstwo skupiało się głównie na przekazie moralnym i kazuistyce.
Oczywiście podejmowano próby tłumaczenia Pisma Świętego na języki narodowe, ale budziło to niechęć Kościoła ze względu na błędy w tłumaczeniach i fałszywą interpretację. Papież Grzegorz VII sformułował nawet dokument, w którym napisał: „Podobało się Bogu, aby Pismo Święte pozostało tajemnicą w niektórych częściach, inaczej bowiem, gdyby było zupełnie zrozumiałe dla wszystkich, zbyt nisko by je ceniono i utracono by dla niego szacunek. Mogłoby też być fałszywie zrozumiane przez ludzi niedostatecznie wykształconych i przywodzić ich do błędu”. Taka postawa zrodziła niechęć do badań nad Biblią, a nawet do samego jej czytania. Powszechne podejrzenie, że dostęp do Biblii może powodować myśli heretyckie zamknął drogę do Słowa Bożego. Przyczynili się do tego także heretycy: katarzy i waldensi, którzy dokonując przekładów Biblii zaczęli ją fałszywe interpretować. Podobnie rzecz miała się z tłumaczeniami Wiklifa i Husa. Sam Wiklif miał ultrarealistyczne wyobrażenie o Biblii i uważał ją za przykład platońskiej egzystencji w umyśle Boga. Jego poglądy szybko zostały potępione na synodzie w Blackfriars w 1382 roku. Jego zwolennicy zasłynęli jako lollardzi lub mumblers (ang. mamroczący), co miało związek z powtarzaniem przez nich wyuczonych fragmentów Biblii. Przekłady Wiklifa szeroko rozpowszechniły się wśród ludzi, jednak Kościół zakazywał ich czytania i nakazywał zwrot do kurii biskupich.
Postawa Kościoła wydaje się bardziej zrozumiała ze względu na wielowiekowe przekonanie sięgające czasów świętego Hieronima, który zauważył, że przekładanie tekstu z języka oryginalnego na drugi jest niebezpieczne i łatwo prowadzi do zmian w tekście oryginalnym. Nie posiadano wtedy tylu instrumentów interpretacyjnych, historycznych i językowych, aby móc przekazać właściwy sens tekstu biblijnego. Dzisiaj posługując się metodą historyczno-krytyczną mamy dostęp do tłumaczeń, które w dużym stopniu oddają sens Pisma Świętego, zwłaszcza że obdarzone są dodatkowym komentarzem i często odwołują do innych fragmentów Pisma Świętego. Niestety nie było tak w czasach średniowiecza.
Mimo to paradoksem wydaje się sytuacja, w której dzisiaj posiadamy tak liczne przekłady, interpretacje i tłumaczenia, a tak rzadko sięgamy po Biblię. Fakt ten budzi zdziwienie tym większe, gdy wspomnimy czasy, gdy ludzie pragnęli posiadać chociaż fragment tekstu świętego we własnym języku.