Złodziejaszek

Wedle ludzkiej oceny, wioska Miejsce i jego uboga plebania nie miały żadnych warunków jako teren do wielkiego dzieła wychowawczego. Gdy ks. Markiewicz tam przybył, na plebanii brakowało nawet łóżka, tak że przez jakiś czas musiał korzystać z łóżka wypożyczonego.

Niewielki krzyż stojący na drewnianym biurku przy oknie na plebanii w Miejscu był świadkiem wydarzenia komentowanego w całej wiosce. Przez okno widać było wąską drogę kierującą się do kościoła, który znajdował się kilkanaście kroków od plebanii. Tylko zegar naruszał domowy spokój swoim miarowym i powolnym tykaniem. Ksiądz Bronisław, pogrążony w ciszy, odmawiał przypisane modlitwy brewiarzowe.

Nagle do jego uszu doszły odgłosy głośnego wołania: „Złodziej! Złodziej!”. Były to przeraźliwe kobiece krzyki, które po chwili zamilkły. Ksiądz Bronisław szybko je rozpoznał. To jego sąsiadka staruszka tak krzyczała. Wstał i spojrzał przez okno. Wołania kobiety zmobilizowały sąsiadów, którzy powychodzili z domów, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przed oknem przeleciała jak wicher postać małego chłopca. Z kieszeni jego spodni i spod brudnej i podartej koszuli wylatywały śliwki. Nadchodzący jesienny wieczór osłaniał go, kiedy wystraszony jak zając uciekał, ślizgając się w gliniastym błocie, bo w Miejscu w tym czasie jest ono ogromne. Krzyk protestu staruszki gonił za nim i brzmiał mu w uszach. Droga prowadziła go do kościoła. Wpadł jak wicher na plac kościelny. Podbiegł do drzwi kościoła. Stanął jak wmurowany. Rozglądnął się dookoła. Nikogo nie było. Również nie było słychać głosu staruszki. Chwycił za klamkę i z wielkim wysiłkiem pchnął drzwi, które zaskrzypiały. Znowu się przestraszył. Ale nikogo nie było.

Cichaczem, jak kot, wszedł do środka. Serce mu łopotało niczym chorągiew na wietrze. W kościele było cicho, tylko muchy pobrzękiwały, śpiewając Panu Jezusowi w Najświętszym Sakramencie, przed którym na podłodze paliła się wieczna lampka, wypełniona tłuszczem zwierzęcym. Przypomniał sobie, że pewnego razu jego babcia robiła taką lampkę i mówiła mu, że to jest dla Pana Jezusa. Poczuł się bezpieczny. W pewnym momencie zauważył ogromny krzyż, który ze strachu zdawał mu się jeszcze większy. Wydawało się mu, że zawieszony Chrystus z głową spuszczoną patrzy właśnie na niego. Usiadł cichutko w ławce, która jak na złość zaskrzypiała. Znowu serce zaczęło mu bić szybciej. Porozglądał się dokoła, by się upewnić, czy ktoś go nie widzi. Ale nikogo nie było. Powolutku wtulił się w ławkę, odetchnął głęboko i pomyślał: „Tutaj nikt mnie już nie znajdzie”.

Inne artykuły autora

Redukcje markiewiczowskie (III)

Redukcje guarańskie i markiewiczowskie (II)

Redukcje markiewiczowskie (I)