Cztery piękne dni

facebook twitter

03-10-2023

Miejsce Piastowe – Dukla – Tyrawa Wołoska – Sanok, oto przestrzeń magicznego kwadratu i cztery dni spędzone w tym obszarze, uczucie od dawna zapomniane bycia człowiekiem szczęśliwym. Wszystko za sprawą kilkudniowej sesji naukowej Święty Michał Archanioł w literaturze i folklorze, przygotowywanej przez nas co najmniej od roku z sercem i wielkim oddaniem.

Ludzie, słowa, obiekty i Bieszczady (może bardziej „Przedbieszczadzie”), ale ta sama melancholia pozwalająca spojrzeć do tyłu i przed siebie bez lęku, zagłębić się w czasie „zagęszczonym”, a już z pewnością inaczej biegnącym – ot slow motion. To oczywiście złudzenie, przecież nikt z nas nie ma wglądu do tego, co średniowieczni scholastycy określali jako aevum (wieczność, czas doświadczany przez aniołów – byty od nas doskonalsze, ale przecież nie doskonałe do końca i w sposób perfekcyjny). To dlatego niektórzy metafizycy, mistrzowie filozofii pierwszej mówili wówczas też o wieczności niewłaściwej. Ponieważ ktoś inny napisze faktograficzne sprawozdanie, mam tym razem komfort zaprezentowania relacji subiektywnej i już wiem, że będzie mało nazwisk. Zgodnie z wymogami mediów sieciowych i regionalnych tekst ten powinien być krótki i okraszony fajnymi fotkami, no to ad rem.

 

MIEJSCE PIASTOWE: Centrum Duchowości Michalickiej

 

Wyszło pięknie, koniec kropka. Przybyli ci naprawdę zainteresowani tematem i dodatkowo dysponujący czasem. Nie bez znaczenia była konieczność pokonania dużych odległości, wszak to koniec Polski. Potężna ultranowoczesna sala koncertowo-konferencyjna nie była wypełniona nawet w połowie, ale to nie aż tak istotne. Zaprzyjaźniony świętej pamięci kompozytor-pianista i twórca polskiej powojennej awangardy muzycznej, mawiał: „…tak samo należy grać dla jednego melomana zasiadającego na pustej widowni, jak dla tłumów wylewających się na scenę”. Ten fantastyczny fachowiec, któremu w życiu sporo zawdzięczam, nauczył mnie także tego, że najważniejszy jest dobry początek i rozluźnienie słuchaczy, środek zawsze jakoś „przeniesie fala akustyczna”,  a kluczowy jest finał, zebranie w błyskotliwym tutti wszystkich nitek tworzących osnowę kompozycji, w naszym wypadku konkluzja, jasno podane i wyeksponowane tezy każdego artykułu-wystąpienia, a w kontekście całego dwudniowego wydarzenia, referat otwierający i dyskusja końcowa. W powszechnej opinii występujący wypadli dobrze, a sprzyjała temu także żelazna dyscyplina czasowa, uniemożliwiająca zagłębianie się w wielopiętrowe dygresje i puste gadulstwo. Miałem z tego powodu nieprzespaną noc, bo przygotowałem dwa potężne teksty i przemyciłem je nie przekraczając limitu. Obawiałem się wieczornego koncertu zespołu „Lecimy do Nieba”. Szczerze mówiąc nie przekonuje mnie chrześcijańska muzyka w konwencji popowo-rockowej, z reguły gładka, przesłodzona i ugrzeczniona, radosna „pustą euforią”, a przecież prawdziwy rock „kudłaty” i daleki od grzeczności, to eksplozja buntu i manifestacja pokoleniowa. Mimo obaw zasiadłem z samego przodu, aby mieć jak najlepszy kontakt z muzykami. Jakże miłe zaskoczenie: dziesięcioosobowa grupa instrumentalna, ludzie z różnych rejonów Podkarpacia i zbierający się co jakiś czas w celach koncertowych, przekonała mnie do siebie od samego początku. Przekaz stonowany i nieagresywny, repetytywność i kontemplatywność, inteligentne rozwiązania kompozycyjne i pomysłowe przeplatanie partii instrumentalnych, młoda wokalistka Julia nienaganna pod każdym względem. No i sprawa w tym wszystkim kluczowa: poszczególne utwory przeplatały krótkie komentarze Krzysztofa Poświaty, skondensowane i mądre, potęgujące klimat koncertu.

Właściwie na tym można byłoby zakończyć ten tekst, ale aż tak dobrze nie będzie. Po pierwsze, na razie jest on jeszcze krótki, a po drugie zadeklarowana subiektywność pozwala zwrócić uwagę na dwa wydarzenia związane luźniej z „całym tym zgiełkiem”, a jednak godne odnotowania i zwrócenia uwagi czytelników. Wyobraźcie sobie, że przyjechałem dzień wcześniej, aby odwiedzić Duklę, bo wcześniej kilkunastokrotnie nie było na to czasu.

 

DUKLA: Sanktuarium św. Jana z Dukli, Pałac-Muzeum, Rynek                

 

Miasteczko jest miejscem narodzin najwspanialszego w polskiej rodzinie bernardyńskiej świętego. Nie miejsce pisać o charyzmatyczności tego mnicha, radość że po eksmisji jego szczątków z Lwowa przez władze sowieckie (1945), znalazł tu po roku 1970 miejsce spoczynku w późnobarokowym kościele z cudownym wnętrzem (kolejna świątynia bardzo przeze mnie szanowanych i lubianych Bernardynów, w której czuję się jak w domu). Na zadbanej posesji przed murami sanktuarium pomnik przykuwający uwagę chyba każdego przybywającego tu pierwszy raz. Poświęcenia dokonał sam Papieża-Polak podczas wizyty do ojczyzny w roku 1997. Zawitał wówczas także do Miejsca Piastowego i później dotarł do Dukli na nocleg.

To właściwie nie pomnik, tylko instalacja Maksymiliana Biskupskiego[1], twórcy specjalizującego się w eschatologii i martyrologii, a rozpoznawalnego za sprawą częstego wykorzystywania symboliki krzyży i dłoni. Centralną część dukielskiej instalacji i jej dominantę stanowi ośmiometrowy Krzyż Pojednania. Belka poprzeczna to dwie misternie połączone ręce, natomiast belka pionowa od podstawy do połowy wysokości została  opleciona (wręcz „oblepiona”) ogromną ilością dłoni.

Nie wszyscy o tym wiedzą, ale w okresie od września do listopada 1944 toczyły się tu najbardziej krwawe w Polsce bitwy podczas tzw. operacji dukielsko-preszowskiej. Poległo wówczas 130 000 żołnierzy po stronie sowieckiej i 70 000 po stronie niemieckiej (dla porównania w kampanii wrześniowej 1939 zginęło 70 000 żołnierzy polskich). Te krzyczące dłonie porażają i są oskarżeniem systemów totalitarnych gardzących jednostką ludzką. Osobisty rozkaz Stalina skazał własnych żołnierzy na zagładę. W tzw. Dolinie Śmierci pod Chyrową, gdzie rozegrała się najokrutniejsza bitwa pancerna, martwe ciała zalegały tak gęsto, że inni żołnierze musieli deptać po trupach, by za chwilę także zginąć. Umierać rzecz jasna nie chcieli, ale odwrotu nie było: na ociągających się czekały z tyłu kule od „własnych” oficerów. Dobrze, że pomnik taki powstał: każdy bez względu na narodowość i wyznanie zasługuje na pamięć. Te wymowne dłonie skierowane są do nas i wynurzając się z chropowatej metalicznej struktury belki krzyża proszą o pamięć, o modlitwę. Wówczas jedni i drudzy nie zaznali litości od swych wodzów. W promieniach porannego słońca odczułem, że te dłonie patrzą na mnie i chcą się poskarżyć. Większość ofiar tej bezsensownej bitwy (nikt wówczas nie wygrał, nie osiągnięto założonych przez dowódców celów, tzn. wsparcia powstania na Słowacji) spoczywa w zbiorowych grobach na bernardyńskim cmentarzu wojskowym.

Spoglądam z klasztornego wzgórza na Cergową, szczyt dominujący nad Duklą przypominający kształtem Krywań – mistyczną narodową górę Słowaków, i wyobrażam sobie unoszącego się niczym obłok Jana z Dukli, syna tej ziemi. Kiedyś ukazał się on w ten sposób bohaterskim obrońcom Lwowa i wlał otuchę oblężonym przez nieprzeliczone watahy tatarskie. Według legend to święci Jan z Dukli i Michał Archanioł uratowali dwukrotnie Lwów (1648, 1672), o czym długo świadczył w ratuszu lwowskim napis ułożony przez bohaterskiego burmistrza-poetę Bartłomieja Zimorowica: „Za panowania króla Michała Wiśniowieckiego, Archanioł Michał miasto Lwów wybawił z paszczy smoka azjatyckiego”. Dukla to dzisiaj piękne małe miasteczko: pałac-muzeum z okraszonym trzema stawami parkiem i pałacowymi bocianami, pustelnia i kościółek na Puszczy czyli architektoniczny majstersztyk ojca Kamila Żarnowskiego z figurą św. Michała Archanioła na ścianie frontowej. Budowla ta do dzisiaj budzi niekłamany zachwyt. Dojście na Górę Zaśpit urozmaicają kapliczki-stacje drogi krzyżowej, a samą świątynię poprzedza tzw. pustelnia mała, gdzie miał przebywać przez kilka lat w młodości Jan z Dukli, a więc w latach trzydziestych XV wieku. Sęk w tym, że ta piękna skądinąd ciesielska robota powstała około roku 1950. Legenda ma jednak trwać. Reprodukowane poniżej arcydzieło architekta brata Kamila wzniesiono na początku XX wieku i poświęcono w 1908.   

W Dukli mamy jeszcze cerkiew greckokatolicką, świątynię pod wezwaniem św. Marii Magdaleny z rokokowym bezprecedensowym sarkofagiem, ruiny synagogi zburzonej przez Austriaków, wreszcie cudownie zrewitalizowany rynek i spacerujące ładne zadbane dziewczyny. Czekając na busa powrotnego do Miejsca Piastowego dostrzegłem kilku wątpliwych pustelników: mimo upału kufajki, czapy i gumofilce, w uszach i nosach kolorowe paciorki, w dłoniach różańce, a w plecakach pobrzękujące szkło z browarami. Na szczęście nie rozpoczęli żadnej akcji ewangelizacyjnej i w spokoju pozwolili odjechać.

 

TYRAWA WOŁOSKA: Pętla, dom-galeria Jana Kikty, Galeria Pod Cichym Aniołem Andrzeja Rzepki, Tyrawka River, cztery ikoniczne kolumny i gniazdo bez lokatora

 

Sobotnie popołudnie, a my jedziemy z biznesmenem i samorządowcem Andrzejem Rzepką w Góry Słonne, przedmurze Bieszczad. Cieszy myśl o spotkaniu ze słynną Pętlą Tyrawską (serpentyny między Załużem a Tyrawą Wołoską). Jednak ostatecznie czuję rozczarowanie, bo większe wrażenie zrobiła na mnie Droga Stu Zakrętów w Górach Stołowych, którą szczęśliwie i nieświadom wyzwania pokonałem „w czasie swoim” samochodem (napęd 4x4) przy świeżo spadniętym śniegu. Rekompensatą jest jednak wspaniałe miejsce widokowe – Bieszczady jak na dłoni. Docieramy do domu-galerii Jana Kikty i czeka na nas zaproszenie na spotkanie artystyczne – okrągła rocznica urodzin i inauguracja nowej galerii tyrawskiej.

W schludnym skromnym domku wszędzie rzeźby. Roi się od aniołów, ale mnie bardziej pociągają drewniane ptaki i magiczne stworki, w końcu w aniołach „robię” już od 30 lat. On sam, Jasiek Kikta jest jakby pięknym wolnym ptakiem, przemierzającym na rowerze bieszczadzkie ścieżki i szybującym ponad szczytami, wsłuchany w ciszę, podpatrujący naturę i przekształcający ją w sposób jakże niekonwencjonalny. Zachwycam się wystrojem stołu: cudowna bateria żubrówek i innych równie zacnych flaszek przepleciona rzeźbami wiewiórek, ptaków-cudaków i bytów eterycznych, a z przodu między sztućcami ułożone na talerzykach czekoladki i pomadki w kolorowym porządku staniolowych błyszczących opakowań. Nigdy podobnie przygotowanego miejsca gościnnego nie widziałem, ale trzeba jechać dalej. Wszak inny jest nasz cel – Galeria Pod Cichym Aniołem.

Tu od frontu duży tartak, opowieści o technologii drewna, o maszynach starych i nowych dających utrzymanie dziesięciu pracownikom i ich rodzinom. A w głębi potężny staw otoczony rzeźbami aniołów i świątków wykonanych przez dopiero co poznanego artystę-bieszczadzkiego ptaka.

Andrzej Rzepka, właściciel Galerii Pod Cichym Aniołem

Spokojnie, nikt tych rzeźb nie ukradnie, bo większość z nich waży tonę lub więcej, a i wysokość słuszna nie pozwoli zapakować do zwykłego auta. Problem tylko z konserwacją, bo Andrzej Rzepka musi wydawać fortunę na impregnaty.

Po jakimś czasie przyjeżdżają zaprzyjaźnieni wędkarze. Nie chcąc przeszkadzać oddalam się, by zobaczyć cztery kolumny, ikonę Tyrawy. Idę wzdłuż Tyrawki (prawy dopływ Sanu), mijam fantastyczne mostki sklecone z dziwnych i pomysłowych przęseł-dźwigarów, rur i semaforów. Po jakimś czasie nieprzyjemne uczucie pomylenia kierunku. Szczęśliwie na horyzoncie majaczy dom i podjeżdżające tam auto. Ze środka wysiadają jegomoście z rozsrebrzonymi w promieniach słonecznych instrumentami: saksofon barytonowy, saksofon tenorowy, flet lub coś czego nie potrafię nazwać. Ostatni jest bez instrumentu, ale prowadzi babcię ze złotą laską przypominającą zmarłą brytyjską królową. Być może to wokalistka? Okazuje się, że zupełnie niechcąco powróciłem do domu przeuroczego Jaśka Kikty i ten ponownie zaprasza na wernisaż. W jego wzroku i głosie jest tyle łagodności i serdeczności, że z wielkim bólem muszę odmówić, wszak celem są wspomniane kolumny tyrawsko-wołoskie.

Na trzyhektarowej przestrzeni Galerii Pod Cichym Aniołem osadzono około 50 ogromnych  rzeźb, dominuje tematyka anielska – stąd nazwa. Aby mogły one dłużej przeżyć w ostrym bieszczadzkim klimacie pod stopami mają specjalną betonową „poduszkę” chroniącą od wilgoci.

Poza tym co drugi rok zażywają „kąpieli” w impregnatach do drewna.

Osobne miejsce posiada święty Franciszek z Asyżu. Umieszczenie ptaka na czubku głowy świadczy o nieokiełznanej wyobraźni artysty i jego pięknej nieortodoksyjnej wolności. Czy to dzięcioł? Tego nie odgadnie chyba nikt...

Poinstruowany przez multimedialnych artystów po kilku kwadransach docieram już bez błądzenia do ikonicznych kolumn tyrawsko-wołoskich. Są jeszcze piękniejsze niż na zdjęciach. Na jednej z nich bocianie gniazdo. Tyle zostało po zabytkowym dworze spalonym przez bandę UPA w 1946. Teren wokół zadbany, kolumny pieczołowicie odnowione.

Zasiadam na wygodnej ławeczce i przez dwie godziny dzwonię do bliskich mi ludzi. Jest cicho, jest bardzo bardzo cicho. Co jakiś czas przemykają pulsujące głębokim szlachetnym basem potężne motory dosiadane przez easy riders, owych swobodnych jeźdźców uwielbiających szukać namiastek wolności przez balansowanie na tyrawskich serpentynach. Rozmawiam telefonicznie z jednym z nich, okazuje się że akurat popasa swojego chromowo-niklowego rumaka gdzieś w pobliżu. To architekt, ale także pszczelarz i hodowca alpak, w zasadzie potrafi wszystko i spokojnie można go poprosić o uszycie sukni ślubnej, będzie najpiękniejsza. No ale po co mi suknia ślubna, skoro mam niekoniecznie genderowego syna.

Noc już pełną gębą, ale tym razem bez problemu trafiam na nocleg do galerii Andrzeja. Długo rozmawiamy o lokalnych nacjonalizmach i zaszłościach historycznych, o meandrach zemsty i mściwości znajdujących ujście w czynach tak strasznych, że nie sposób ich tu cytować. Odważnym polecam książki urodzonego w tym regionie (Bircza) filozofa i policjanta Wiesława Hopa: O północy w Bieszczadach (2019), Długa noc (2020), Śmierć i życie
(w druku).

Moi Kochani! To już naprawdę koniec. W niedzielny poranek cudownie senny i jakże michalicki Sanok (jeżeli nie wierzycie, to sprawdźcie herb) i jazda powrotna do Krakowa.

 

Tekst i fotografie: Herbert Oleschko

Sanktuarium św. Michała Archanioła i bł. Bronisława Markiewicza w Miejscu Piastowym. Ostatnie dzieło niesamowitego Jana Sasa-Zubrzyckiego. Najwybitniejszy polski architekt obiektów sakralnych XX wieku nie doczekał ukończenia i poświęcenia tego obiektu. Zmarł w roku 1935 we Lwowie. Obecnie jest to jedno z najchętniej i najczęściej odwiedzanych miejsc Podkarpacia. Genius loci, przestrzeń uznawana w powszechnym odczuciu za świętą, szczęśliwą, magiczną.

*

Sesja naukowa w Miejscu Piastowym odbyła się w dniach 22-23 września 2023, a jej filarami byli tak bliscy mi księża Michalici: Krzysztof Pelc, Andrzej Żarkowski, Krzysztof Poświata, Jerzy Sosiński. Rolę szczególną odegrał lider grupy osób występujących z referatami – Profesor literatury staropolskiej Dariusz Dybek z Uniwersytetu Wrocławskiego, nasza „Żółta Koszulka” ustawiająca na samym początku całe wydarzenie na wysokim poziomie merytorycznym i duchowym. Peleton tworzyli prof. Jolanta Ługowska, Herbert Oleschko, Monika Hyla i ks. Krzysztof Pelc CSMA. W roku 2024 ma urodzić się z tego książka. Są już gotowe fantastyczne artykuły Iwony Grodź, Małgorzaty Skowronek, ś.p. prof. Marii Karpluk, obiecany jest rekonesans etnograficzny Łukasza Ciemińskiego. W rezerwie jeszcze inni autorzy, dwóch-trzech nadal poszukujemy.  

 

 

[1] Absolwent ASP w Warszawie. Jego najgłośniejsze dzieło to warszawski pomnik Poległym i Pomordowanym na Wschodzie – towarowy wagon kolejowy wypełniony stojącymi na sztorc krzyżami, z kolei dzieło najbardziej kontrowersyjne to pomnik Chrystus wszystkich ofiar w Seligenstadt, miasteczku koło Frankfurtu nad Menem. Obydwa pomniki są ekstremalnie ekspresyjne, ten drugi doprowadził w Niemczech do protestów społecznych.